środa, 8 września 2010

Without end - full ver.

Znowu mi się nie udało. A ja po prostu nie wiem czemu i co zrobiłem źle. 

Zresztą nieważne. 




Uwertura nie ma sensu! – wykrzyknął król i umarł, pogrążają królestwo w smutku, zostawiając poddanych na pastwę watahy.

Pytając się małego dziecka o czym opowiedzieć mu bajkę, można usłyszeć, że o księżniczce. Samotnej, zamkniętej w wieży.  Brnąc dalej, ‘i co z nią?’, ‘uciekła’, ‘z księciem?’, oburzony wzrok i tupnięcie. ‘No coś ty! Z wilkiem!’.

To była tylko i wyłącznie gromada znudzonych małolatów. Z własnymi zmartwieniami, jak na młode bóstwa przystało. Z lękami na wyłączność, mieniącymi się w niebezpiecznych umysłach wszystkimi kolorami tęczy. Zuchwali, odkrywając dopiero swoje moce i możliwości. Nie przejmując się czasem umierania; pastwiąc się nad zabawkami samego Handlarza. Istniejący od setek milionów świat zaczynał dopiero istnieć, a oni dorastać.
Źródło ich stworzenia było nieznane; istoty prześcigały się w tworzeniu nowych teorii, niebo i ziemia huczało od plotek. Oficjalnie nie było nic wiadomo. Żadne z obiektów powszechnego zainteresowania, nie przejmowało się tym. Nadal uczyli się władać własnymi mocami. Odwiedzają koszmary, czekając przy umierających, by wraz z nimi przypatrywać się życiu przelatującemu przed oczami, nieudolnie naśladując ostatnie tchnienia; nie umrą, przetrwają, jeśli tylko ktoś będzie po ich stronie.

***

Kiedy najmłodsza para z jego całego rodzeństwa umarła, nawet nie spostrzegł gdy huknęły za nim stare, dębowe drzwi sierocińca. Nie żegnając się z rodzicami, dla których przestał istnieć; nie zapamiętując poszczególnych imion braci i sióstr, został sam w domu pełnym dzieci.
Wszystko dalekie od ideału sklepu z zabawkami – ponury, mające już swoje lata, olbrzymi budynek. Skąpany w niewyraźnym szarym kolorze z masą zabrudzonych okien, wielkością dorównującym niejednym drzwiom. Za nimi zasłony, zaciągnięte, bez najmniejszego ruchu, jak armia przyodziana w jednakowe, purpurowe mundury. Jak w każdym dobrze prosperującym wojsku zdarzali się dezerterzy, zalęknione dziecięce oczy nieśmiało wyglądające na świat, który zza tych okien wydawał się bardziej wrogi niż gdziekolwiek indziej. Podniszczały plac zabaw otaczały zmęczone, walką z wieloma pasożytami,  czeremchy. Wspominając czasy świetności gdy roześmiane dzieci wspinały się po ich konarach. Bitwy gdy za pociski drewnianych karabinów służyły ich ciemnogranatowe owoce. Wśród powiewów zimnego jesiennego wiatru, zdawało się słyszeć ich pojękiwania. Tęsknotę, głęboko w nich ukrytą. Teren sierocińca był zaniedbany, jeden stary ogrodnik nie dawał wszystkiemu rady. Patrząc jak jego królestwo popada w ruinę, tracił jakąkolwiek ochotę na chociażby najmniejsze próby ratowania go. Frontowe drzwi, śmiało stojące naprzeciw północy, mimo kontrastującej czerni nie wyróżniały się zbytnio. Kilka metrów przed nimi, rozciągał się szereg zniszczonych ławek. Kiedyś pomalowane na zielono, obecnie farba zeszła w takim stopniu, że śmiało można było rozpoznać z jakiego drewna są zrobione. Kryjące małe zasadzki w postaci wystających zardzewiałych gwoździ nie zachęcały gości do odwiedzin. Wjazd na teren ośrodka składał się na piach i kamienie, wystające i ostre czyhały na nieostrożnych wychowanków. Po obu stronach otoczony był przez rzędy roślin. Od wejścia do sierocińca, nieprzerwanie od lat, rosły graby, naprzeciw – duma starego ogrodnika, dzikie róże. Mosiężna wjazdowa brama, opleciona łańcuchem, na którego końcu spoczywała wielka, w pogodne dni, mieniąca się złotem kłódka.

Zerkając smętnie na to wszystko, Iwo starał sobie przypomnieć, co znaczy dzieciństwo. Za plecami same wrogie szepty, dzieci nie lubiły nowych. Nowy – nie miał twarzy i imienia. Nowy – w ustach sierot brzmiał jak wyrok.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz