sobota, 16 czerwca 2012

Chcę cracku, brudnego i żółtego i wypełnionego formaldehydem.

Chcę kopę metamfy w proszku, pięćset kwasów, worek grzybków, tubę kleju większą od ciężarówki, basen benzyn tak duży, żeby się w nim utopić. Chcę czegoś wszystkiego czegokolwiek jakkolwiek ile tylko się da by zapomnieć.




02—01—12
Czułem niepokój.
Niepokój tak silny, że straciłem ostatni kontakt z rzeczywistością. Zewsząd dochodziły do mnie głosy, w językach, których nie rozumiem, a które jednocześnie wydawały mi się bliższe, niż jakiekolwiek słowa na świecie. Pełno kobiecych głosów, nie dochodzących jednak do mnie bezpośrednio.
Brzmiało to jak nagranie. Nagranie, na starym, podniszczonym dyktafonie, bo słyszałem również zakłócenia. Całą masę. I trzeszczenie. A mimo to, zmysł mój wychwytywał, to co kobiety mówiły. I mam wrażenie, że mówiły do mnie. Tak jakby pomiędzy tym całym hałasem, dochodził do mnie stek liter, składający się na imię, którym się wabię. Moją nazwę.

I przeszywające całe ciało
wrażenie,
że to ostatnie, co w życiu
usłyszę.

Obudziłem się o 7.41

04—05—12
Więc postaram się być niczym nie zrażony i po prostu zacznę raz jeszcze.
Przez chwilę ręką była niepewna, bo myśl została przepełniona wahaniem, czy usunąć tamten post. To już... cztery miesiące? A boli jakby było wczoraj. Nieważne, nieważne, bo wszystko nieważne. Niech zostanie. 

Czarny kot przez chwilę ocierał mi się o nogę, większy kot chodzi po stole, dojadając resztki mojej kolacji. Umknął ze stołu i bacznie przypatruje się królikowi. A ja na to patrzę i nawet nie potrafię się uśmiechnąć. I niestety nie jest to wpływ gorzkiej herbaty, której smak pobrzmiewa mi właśnie w ustach.

Powinienem zagrzać wody.
Już prawie pełnia.
Jest dwanaście po pierwszej w nocy, dnia czwartego maja, a ja tak głupio trzymam się pamięci i chwil, które były przed rokiem. Czerwone mniej i bardziej kreski, również zdobiły moje ciało, a myśli było za dużo. Jednak był on. I byłem w jakiś sposób szczęśliwy, naiwnie myśląc, że znalazłem drugą taką osobę; taką, która byłaby mi przyjacielem.
Był też on i głupie, naiwne obietnice miłości, których finał znałem od początku. 
Ale mimo to, naprawdę odczuwałem chwilami takie szczenięce szczęście.
Teraz nie mam nic. 
Płaczę coraz rzadziej, bo już nie mam jak. Boli mnie, gdzieś byś nie dotknął, gdzie byś nie uderzył i tak trafisz we mnie. Jestem zmęczony i czuję się ponad swój wiek. To takie głupiutkie. Czarny kot wszedł na stół i ociera się o moje ramię. Zeskoczył, chyba pójdzie na moje legowisko i zaśnie. Czasem mam wrażenie, że jego oczy patrzą na mnie ze smutkiem.
Niedługo zacznę osiemnasty rok życia z niczym. Nie wiem czy się cieszyć i wierzyć,  że to dobra sceneria do zmian i nowego początku.
Wakacje chciałbym spędzić w szpitalu, bardzo. Coraz większe dawki leków są dla mnie bezużyteczne, a przecież ~ nie o to w tym wszystkim chodzi. Prawda. Prawda? Prawda...?

Minęło siedem minut i jakaś ćma lata mi nad ekranem. Myślę o jutrze. Nie, dzisiaj. Głupia pomyłka. Za kilka godzin zacznie świtać i się położę. A do tej pory popatrzę na jakieś kreskówki. A potem dostanę telefon od rodziców dowiadując się czy wracają dziś czy jutro. Zrobię wszystko, żeby uniknąć spotkania z C., żeby uniknąć rozmowy z wieloma osobami, żeby ze sklepu wrócić jak najszybciej i wszystko ładnie posprzątać. Może znajdę czas na chwilę snu. 
Postaram się o nim nie myśleć. Nie uda mi się. Trudno przecież.

Na rzęsach nadal utrzymuje mi się tusz. Teraz jest dziwnie wilgotny. Zastanawiam się czy nie zrobić sobie kawy. Ale przecież jej nie cierpię. Chciałbym, żeby Ite nie musiał tak wcześnie znikać, ale to samolubne. Zjadłbym coś słodkiego, chociaż tego nie lubię. Powinienem poćwiczyć, dzisiaj robiłem to tylko półtorej godziny, ale nie mam siły. To niezdrowo, prawda? Tak nie mieć siły. Za wcześnie na to, chyba ciało przestało mnie lubić. 
Mam nadzieję, że jutro przyjdzie moja paczka, igły mam już gotowe. Przy okazji wyparzyłem dzisiaj żyletki. To irracjonalne, że dbam o ich higienę. Chociaż patrząc na to z innej perspektywy ~ całkiem słuszne. 
Potrzebuję jakiejś dobrej książki.
24 kwietnia minął rok odkąd ostatni raz rozmawiałem z Mr. Tak. Jakoś tak wyszło. Smutno tak, jakoś. Wciąż wydaje mi się, że widzę go na ulicy. Nie powinno tak wyjść, więc dlaczego...~
Don't do sadness.

05—05—12
I znowu jest po pierwszej w nocy. Nie, trochę przed drugą. Wszystko jedno.
Zapomniałem jak głośno słucham muzyki; kiedy rodzice są w domu, o tej porze muszę robić to ciszej, albo na słuchawkach. Aż mi dziwnie, bardzo dziwnie. A w telewizji Donnie Darko. Znalazłem, przypadkowo. Zaraz się skończy. Mój ulubiony fragment - o ludziach z tragedią we krwi.
Więc znowu tu jestem i słucham piosenki, która absolutnie mi się nie podoba. I znowu mam herbatę. Ta jest letnia.

Jak odróżnić kolejne dni? Zdaje mi się, że nie idę do przodu. Nawet kiedy chcę coś zrobić, rezultaty nie są takie jakich oczekiwałem. Porażki mnie pogrążają, odbierają chęci do kolejnych działań. Jestem słaby i czekam na ranek. Mam dziwny zamiar pisania tu codziennie. Niech chociaż tym razem mi się uda! 
Wiesz, co? Wszyscy dorastają tylko nie ja. Widzę to aż nazbyt wyraźnie. Niebłagany czas; nienawidzę go. To wszystko takie niesprawiedliwe - i jeszcze ta świadomość. Że pewnie nie tylko mnie dręczą takie rozterki usłane fałszywym wizerunkiem osoby aż nadto emocjonalnej. Przecież nie; przecież jestem taki sam jak pozostała część masy zwanej społeczeństwem.
I chociaż niesłychanie często w swych wywodach wspominam o czasie
i widzę jego skutki
i znamiona
to chyba wciąż zdaje mi się, że jestem nieśmiertelny, i że jestem wieczny.
To niezdrowo.
Że to nigdy się nie skończy; ale to chwilowa myśl, nie myślę o tym zawsze. Tak jak chociażby o umieraniu. Już nawet nie o samych sposobach, ale zamykam oczy i widzę własne ścierwo rozrywane przez wrony. I mimowolnie się uśmiecham. 
Nie powinno mnie tu być, nic dobrego z tego nie wyniknie. 
Dzisiaj dwadzieścia trzy nowe sznyty.
Cotton candy love.

06—05—12
‘Muszę się nauczyć żyć ze sobą takim, jakim jestem. Szkopuł tylko w tym, że są we mnie całe wielkie obszary, których nie znam. Przez całe życie pracowałem nad obrazem samego siebie [...] tylko, że ja nie budowałem od środka: budowałem od zewnątrz, tworzyłem wokół siebie warstwę ochronną. A teraz wielki płat tej szaleńczej konstrukcji został wyrwany. Muszę zacząć od nowa, zaglądając do środka, żeby stwierdzić, co tam naprawdę jest.’


07—05—12
Gdzie jesteś teraz?
Te wszystkie dni. Tyle ich było.
Nie sądziłem, że ta data nadejdzie.
Ubiegły rok wydaje mi się nierzeczywistą przeszłością.
Z kim i jak teraz umierasz?
Hej. 

10—05—12


I wszystko znowu spłonęło.
Nie domki z kart,
a pałace z baniek mydlanych.

11—05—12
Napisz mi ostatnią kołysankę. Zagraj i zaśpiewaj. Nieważne jak. W mojej głowie i tak usłyszę inną melodię. Zniekształcony dźwięk i obraz. Tylko słowa. Potrzebuję słów. Potrzebuję czegoś czym można wypełnić serce posklejane młotkiem. Ale chociaż przestrzeń ograniczoną strzępami, pomiędzy ochłapami gnijącego nieświadomie mięsa. Nakarm mnie złudzeniami i wepchnij nadzieję do gardła, bo dobry boże, ja już nie daję rady. Zawiodłem kolejny raz i powitałem armię czterdziestu, krwawych kompanów. Moje ledwo zabliźnione królestwo jest kruche. Nie odbuduję tego. 
I ile można płakać do lustra, spowiadając się podłodze? 
Brak lokalizacji dla duszy. 
Noc dłuższa niż granice jej czasu, kolejny, kolejny raz. Zawsze przedostatni, ot tak, bez zbędnych gróźb, której boję nazwać się obietnicami.
Złe, złe słowa.

When you can stay forever?


14—05—12 
 ♥

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz