niedziela, 17 czerwca 2012

Wszyscy… wszyscy nasi bracia, którzy o niej słyszeli, uważają ją za pozbawioną serca, ale ona wcale taka nie była. Ona tylko zdawała sobie sprawę z rzeczy, których ja się nauczyłem dopiero po wielu, wielu dekadach. Znała tajemnice, których może nauczyć jedynie cierpienie.


 

To takie cholernie egoistyczne. Zaczynam rozumieć, co mówiła Ala. Własny egoizm mnie zabija. Wyżera od środka. Zaplątują się supełki. Na żyłach. Na nowo. Plączą te już prawie rozsupłane. Wariuję. To boli. Pierdolone płukanie żołądka. Nie umiem, nie potrafię, nie chcę, nie potrzebuję. Bolą mnie ręce. Za mocno, za długo. Brzydzę się ich. Czerwone szramy sprawiają, że mi niedobrze. Tak cholernie różnią się od tego, co chcę uzyskać gdy przykładam ostrze do skóry. Białe linie to produkt pożądany. Bielutkie, cieniutkie, delikatne. Doskonałe. Perfekcyjne. Idealne. I tak kurewsko piękne. Uwięzione na skórze wspomnienia. Całe wstęgi przelanego bólu i smutku w napadzie bezsilności; chciałem pobawić się w artystę własnego upadku. Chcę nadal. Chcę pamiętać. Tak beznadziejnie, chcę. Bo to ostatnie, co mam w życiu.




 Dobra, przyznaję. Odkąd umarłem po raz trzeci, przestałem kogokolwiek kochać. Moje potwory gapią się na mnie przekrwionymi, ale one też stały się tylko narzędziem. Już nie potrafię z nimi rozmawiać, nadawać im imion i czerpać przyjemności z przebywania w ich towarzystwie. Szczerze mówiąc, wszystkie są niedoskonałe. Nie mogą mnie bawić, bo zdaję sobie z tego sprawę. Przestały być moimi przyjaciółmi, chociaż wina leży po ich stronie.

Cofam się o dwa lata. I wszystko wydaje mi się banalnym początkiem, nudnej historii, jaka spotyka wielu. Fakt faktem, tak właśnie jest. I pewnie normalnie bym się nie przejął. Ale ona jest moja i właśnie o to tu chodzi. Dlatego się tym przejmuję, dlatego wracam do wspomnień, które nękały mnie przez tyle czasu. Dlatego postanowiłem to spisać, wrócić raz jeszcze do odmętów własnej pamięci. Być może gdzieś w połowie, na końcu, ba, może i na początku – stwierdzę, że nie dam rady i rzucę to w cholerę. Kto wie, skoro nawet ja nie jestem tego pewien?

Uważam jednak, że to nie ważne. Nie teraz i nie w tej chwili. Nie chcę się zadręczać takim gdybaniem. Po prostu chcę opowiedzieć. Tutaj też można dodać podpunkt. Nie wiem dlaczego, ale chcę. Opowiedzieć. Spisać. Przelać na stronice szanowanego Worda. Nie ważne ile mi to zajmie, czy calibri ósemka pokryje stron czterdzieści, sto jeden, a może i więcej. Mniej – nie umiem streszczać, a w sumie i nie chcę. Więcej z tym roboty niż z całością, naprawdę. Bo gdybym miał wybrać najważniejsze rzeczy! Dobre sobie. Do tej pory nie wiem, co było ważne, a co nie. Może coś mi umknęło? Może to zauważę przy spisywaniu wspomnień? Może.

Teraz to nie ważne, czy mi się to podoba czy nie, nie zdołam zmienić przeszłości. Choć przyznam, że chciałbym wiedzieć –

Czyj to był sen?

Nie poczekałem nawet na czarny, schnący lakier. Rozmazałem wszystko, przez krótką szamotaninę z kocem. Ale było warto, skoro po chwili byłem już w swoim schronie i mogłem zacząć pisać w myślach listy, których nigdy nie wyślę.

Zastanawiam się czy mój głos dla ciebie brzmi tak samo jak dla mnie. Zawsze mogłem zapytać, zawsze brakowało czasu. Nie tylko na to jedno pytanie. Na wszystkie pytania; rozmowy toczyły się same, rozmowy znikały przeistaczały się w drobne czułości, nie było czasu na słowa. Ale teraz to słów żałuję najbardziej, a właściwie ich braku. Irracjonalne. Gdybym częściej pytał, otrzymywałbym odpowiedzi? A nawet jeśli, czy to one dałby mi spokój. Pytania zradzają tylko kolejne pytania. I wątpliwości. I przywołują okrutną świadomość, głoszącą prawdy tak banalne, że aż boli wiedzieć. Chciałem żebyś mnie kochał i chciałem cię kochać, ale -

Gdybym ci pewnego dnia powiedział, że 'kocham'

czy byłbyś szczęśliwy?

Nie jestem zły na wszystkie moje wątpliwości i pytania bez wyjaśnienia. Jestem zły na tę siłę, która wymusza u mnie pragnienie wiedzy. Co, jak, dlaczego, a gdyby -

tylko to teraz szumi mi w głowie.

Zauważyłeś, że całkowicie porzuciłem styl narzucony listom?

To trochę przykre, że moja myśli są tak nieperfekcyjne.

(...)

Wszyscy chcą być kochani, a każdy boi się kochać. Dlaczego ludzie muszą być tak samotni? Jaki jest sens tego wszystkiego? Miliony jednostek na tym świecie, wszystkie z nich tęskniące, patrząca na innych, tylko żeby ich zadowolić, ale się izolują. Czy świat został umieszczony tutaj tylko po to by karmić ludzką samotność?

(...)

Wydaje mi się, że jesteś tą moją osobą, która jest jedyną. Którą każdy ma. Niespełnioną, romantyczną miłością, do której będę tęsknić, nawet jeśli jeszcze kiedyś znów będę szczęśliwy i zakochany. Szczęśliwie zakochany. Nawet za kilka tysięcy kolejnych dni rozłąki, kolejnych.

Powiedz mi jak to możliwe, skoro przeczy wszelkiej logice, a żadne z nas nie jest bohaterem kiepskiego melodramatu.

Sen był dawno.

Kilka tygodni potem był środek nocy. A może poranek. Czas kiedy na niebie królują gwiazdy każdy postrzega inaczej. I niech tak zostanie. Była to jednak chwila, w której zwykłem wstawać do szkoły. Niechętnie, ale to oczywiste, prawda? Prawda. Tym bardziej było to dziwniejsze. że w dzień wolny, bez budzika, po prostu obudziłem się o określonej godzinie. Tak zwyczajnie.
Nie-zwyczajnie zacząłem się pakować. Nie-zwyczajnie, ubrania, mój mały amulet i ‘empetrzy’. Telefon był w kieszeni spodni, nawet nie zauważyłem. Blady świt, a na dworze szaro. Nie-zwyczajnie wyjąłem z ojcowskiego portfela kilka setek. Nie-zwyczajnie wyszedłem i nie było po mnie śladu.
Do samego miejsca podróży nie wiedziałem dokąd jadę.
Znacie takie stan otępienia? Te kilka godzin po kacu, jak i przed. Moment gdy ogląda się wyjątkowo absurdalną telenowelę. Chwila gdy widzisz swoją miłostkę w obcych ramionach. Otępienie, i tyle. Brak myślenia. Tyle czułem. Przez te kilka godzin jazdy pociągiem. Choć to tylko sześćdziesiąt kilometrów. Brakowało mi dwóch stów, kiedy byłem na miejscu.
Co robiłem? Nie wiem. I już się nie dowiem. Jak pieprzony lunatyk. Tylko, że to była rzeczywistość. Ale nie o tym. To nie ważne. Przyzwyczaiłem się do ‘połatanej’ pamięci, spokojnie. Dla mnie to całkowicie normalne.
Na przystanku przywitał mnie cholerny mróz. Więc te kilka kilometrów przeszedłem zakapturzony, gapiąc się w czubki własnych glanów. Najpiękniejszy widok na tym zasranym pustkowiu. Naprawdę. Nie cierpię przyjeżdżać do ciotki. Ona jeszcze bardziej nie cierpi mnie. Uroczo.
Pierwszy dzień był nieistotny. Drugi, trzeci? Przedostatni!
Przeczytałem wszystko, co możliwie. Badziewne romanse, ble. Jeszcze gorsze dowcipy narzeczonego ciotki. I zupa zdecydowanie za słona. Pusty żołądek nie wpływa na mnie zbyt kojąco.
Po prostu trzeba było wyjść. Trzeba. Na spacer. Do stacji. Bo to jedyna droga, w miarę odśnieżona. Inaczej błądziłbym w kółko po podwórku. Fe. Nie przeszkadzały mi kilometry. Nie. Lubię chodzić. Kocham. I spacery. Spokojnie, powoli, ze słuchawkami na uszach, bo o towarzystwie mogę sobie tylko pomarzyć.
Sen był dawno.
Nie przeszkadza ci, że tak przeskakuję? Powinno – trudno.
Sen był dawno. Sen? Koszmar. Jeden z wielu. Dlatego nienawidzę momentu, gdy organizm jest tak wycieńczony, że sen przychodzi bez mojego zaproszenia i mimo usilnych prób wyrzucenia za drzwi, zostaje. Zostaje i przynosi koszmary. Od pierdolonych sześciu lat, odkąd usłyszałem ‘depresja’.
Nie różnił się niczym od innych. Zawsze zaczyna się tak samo. Tak samo kończy. Spierdolę napięcie, powiem, co to za koniec. Ginę. No happy end! Nie dla mnie. W każdy śnie. Ginę. Nie udało mi się jeszcze uciec. Zupełnie jak w grze z kiepskim sterowaniem i zacinającą się grafiką.
Cisza. Kompletna. Wszędzie było biało. Nie było późno, jednak zimą, wystarczy popołudnie. Lekki, przyjemny mróz, szczypiący w policzki. Wiatr praktycznie uśpiony, leniwie poruszał, nielicznymi, przebijającymi śnieg źdźbłami zbóż. Nieodczuwalne dla przechodnia, dla mnie, gdzie szedłem i po co? Nie wiem. Prosta droga, delikatnie opadająca w dół, więc musiałem być na wzniesieniu. Nie wiem, nie odwróciłem się, to sen. Minąłem ostatni dom. Ostatni? Ostatni. Przede mną droga. Po obu jej brzegach wyrastają wysokie na kilka metrów, nagie drzewa. Zzczarniałe od upływu lat, opustoszałe, bo mróz skutecznie odstrasza ptaki. Nie były smutne, były straszne. I cholernie majestatyczne, jak na kawałek drewna; musiałem odwrócić wzrok. I patrzeć. Na drogę. Droga. Iść drogą. Drogą przede mną. Na końcu? Widzę koniec? Widziałem. Niewielki dom, a przynajmniej tak wyglądał pokryty śniegiem. I obok dwa krzyże. Naprawdę dziwacznie rozstawione! Krzyże? Jeszcze dziwniejsze. W śnie do głowy przyszła mi abstrakcyjna myśl o swastykach. Ale to nie to. Czerwono białe x…? Był też las. Z obu stron i za NibyDomem. Za NibyDomem mały zagajnik. Dalej widziałem, coś co kształtem przypominało miasto. Z obu stron były drzewa ograniczające drogę, za nimi kilkanaście metrów przerwy, pole, śnieżnobiałe. Potem las. Wielki. Zaczynający się mniej więcej tam gdzie był Ostatni Dom, jednak końca tej obumarłej puszczy nie potrafiłem dostrzec. Droga, normalna, ba, nawet szosa. Obok mnie przejechał samochód. Zapiszczałem, wiem, dziwne, ale to odruch, przepraszam. Samochód pojechał dalej do miasta. A ja zerknąłem w lewo, dalej idąc do NibyDomu. Spojrzałem na las. I wtedy sen stracił ostatnie gramy rzeczywistości. A może nie…? Na krańcu lasu, na krawędzi, coś zamigotało. Coś białego. Pf, refleks od śniegu! Jednak zamigotało znów. I wyłoniło się zza drzew. Człowiek ubrany na biało. Błysnęły dwa czerwone paciorki gdy zerknął na mnie, a chwilę znów patrzył przed siebie i podążył w tym samym kierunku co ja, kilkanaście metrów ode mnie, po lewo. Przyspieszyłem, nieświadomie, idiotycznie, bo powinienem zawrócić. Białe szło równie dziarsko, nie odwracając się w moją stronę, jednak odległość niwelowała się coraz bardziej, jakby Białe chciało iść u mojego boku. Ale ja czułem inaczej. Czułem strach, nagły przypływ strachu, gdy zrozumiałem. Bo gdy Białe było bliżej, bo miałem chwilę by się przyjrzeć. Białe było wielkie na dwa metry, może i więcej, pokryte od stóp do głów miękkim, lśniącym futrem, jak u królika, posturę miało jak u człowieka, jednak samo ciało przypominało bardziej niedźwiedzia. Po bokach ciała chybotały się dwie wielkie łapy, zakończone pazurami. Pazurami? Dobre sobie. To był cały arsenał noży. Wyrastały prosto z miękkiego futerka. Białe miało wielki łeb, przypominający odwrócone do góry dnem wiadro, pokryte futrem, dwa paciorki szkarłatu zamiast oczu i roździawioną paszczę, idealnie czerwoną, rozległą niemal na cały łeb, paszczę z całym zestawem haków. Jak to zauważyłem? Białe było dwa, może trzy metry ode mnie i patrzyło prosto na mnie. Nie krzyknąłem, coś mi zabraniało. Nie uciekłem, nie ruszyłem się, przyspieszyłem. NibyDom, był tak cholernie blisko, właściwie byłem przy tym Dziwnym Krzyżu, zamknąłem oczy, chciałem być niewidzialny. Poczułem mocne uderzenie w bok, chwilę później leżałem na brzuchu już za NibyDomem. Odwróciłem się na plecy, zamiast uciekać, nie wiem czemu. Białe błyskawicznie znalazło się nade mną, miałem widok jak dwa arsenały noży, opadają na mój brzuch, który chwilę później był oddzielnym ciałem. Jak zresztą wszystko, co było od pasa w dół. Widziałem jak Białe odrzuca je na bok i opada z mordą prosto na wylewające się ze mnie wnętrzności. Nie czułem bólu, to tylko sen. Jednak czułem odór mięsa i świeżej krwi. Zapłakałem cicho i nim zamknąłem oczy ujrzałem słaby zarys jeszcze jednej osoby. Kobiety. Mówiła coś. Jednak nie wiem,  nie pamiętam, a Białe oderwało się na chwilę od posiłku i przysunęło pysk bliżej mojej twarzy.
Pierdolony game over.
Obudziłem się z krzykiem, od razy usłyszałem jak matka wychodzi ze swojego pokoju, więc czym prędzej wygramoliłem się na podłogę. Teraz miałem prostą wymówkę, spadłem z łóżka i już.
Ale sen był dawno, zapomniałem o nim, za dużo ich jest by pamiętać.
Spacery są przyjemne, minąłem ostatni dom po prawej. Na uszach słuchawki, z kieszeni wyciągnąłem odtwarzacz, chcąc zmienić utwór. Wyciągając omotane w kable urządzono zerknąłem w bok. Zamarłem. ‘Kurwakurwakurwa’. Przede mną droga, okalające przez nieliczne promienie zimowego słońca. Sen wrócił, zupełnie jakbym śnił przed wyjściem z domu. Zdjąłem słuchawki, jakby to miało pomóc. Zrobiłem niepewnie kilka kroków, dostrzegając na końcu drogi stację, przejazd. W jednej chwili było mi słabo. Chyba nieświadomie szedłem dalej, koło mnie przejechał samochód. Nie umiem pojąć, dlaczego go nie słyszałem? Jednak mój krzyk mogli zapewne usłyszeć nawet mieszkańcy miasta za stacją. Nie patrzyłem, nie rozglądałem się, zamknąłem oczy i czym prędzej pognałem w drugą stronę. Z powrotem, do domu, jak idiota.
Powinienem pójść tam gdzie umarłem. To przynajmniej jakieś wyjście.
Nazajutrz odjechałem z tamtej stacji do domu.
Nie umiem więzić emocji w słowach. Ale. Już nie pamiętam momentu, w którym tak pięknie się bałem. Czystym strachem, bez domieszki przerażenia, bólu, niedowierzania, po prostu strach. I to było fascynujące.
A może domieszka była? Nie wiem, co podawali mi wcześniej w tym szpitalu; nie obchodzi mnie to. Boję się, że tam wrócę.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz