wtorek, 14 czerwca 2011

I used to be love drunk.


W pamięci wciąż zachowuje obraz twoich oczu, gdy mówiłem, że to pożegnanie.  Powiedz mi kochanku bez imienia, jak to się stało, że w patrząc na te samo niebo, wspólnie przywłaszczając spadające gwiazdy, wszystko skończyło się szybciej niż padło ‘kocham’?
                Bez żadnej szansy, na ponowne spotkanie. Wiedząc, że kilka dni na festiwalu to cały nasz czas. Odurzony; głośna muzyka huczy mi w uszach, różnokolorowe światła zmuszają do zmrużenia oczu, wszystko mi tu, kurwa wiruje. Odurzony; uczepiony mojego ramienia. Coś mówisz, teraz żałuję, że nie słyszałem. Nie poprosiłem byś powtórzył. Sentyment? czy naprawdę udaje, że to ma znaczenie? Zasypiając w tym samym namiocie, przeklinając to samo jedzenie z puszek. Kilkadziesiąt godzin później, w miejscu gdzie mnie nie ma, będzie krwawił bez świadków. Trucizna tej świadomości powoli paraliżuje moje zmysły. Na scenę wchodzi kolejny zespół, no dalej, zabawa trwa.
                Pakując się bez słowa, mijamy się; zbierając rozrzucone rzeczy, unikamy spojrzeń. Cztery płócienne ściany, świadkowie naszego wspólnego istnienia. Zapalam papierosa, bo mnie to kurwa boli. Że wszystkie wspomnienia, ukradkowe nieśmiałe spojrzenia i każde słowo z naszego dnia, już za chwilę rozejdą się bez śladu jak ten szary trujący dym.    
                Odprowadzę cię aż na peron, co mi zależy. Nie pożegnamy się, bo ludzi tłum; bo nie wypada. ‘Na razie’ to na wieczność. Krótkie machnięcie ręką i wszystko skończone, przy scenerii towarzyszącej poznaniu. Chłodny letni poranek a my znów nie znamy swoich imion.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz