wtorek, 14 czerwca 2011

Nowhere land.


Po prostu go zobaczyłem. I nadal nie mogę zapomnieć tej twarzy, miejsca i czasu, w którym się spotkaliśmy. To chyba najbardziej charakterystyczne miejsce na świecie. Nadszedł kolejny dzień, a ja myślami byłem tam. Po prostu się zakochałem, zakochałem, a on wołał ‘wróć’.
                I nigdy się tak nie czułem. Nie był po prostu chłopakiem, bo znałem innych. Inni nawet nie płakali tak jak on. Dla niego żyć znaczyło coś więcej, tak jakby utracił przeznaczanie. Uczucie, którego nigdy wcześniej nie czułem gdy przyrzekałem mu, że pomogę.
                Mogę mieć wszystko do stracenia i się nie poddam. Wykonam kolejny krok nawet gdy przepaść będzie na wyciągnięcie ręki. Jeśli dzięki temu zdobędę uśmiech a antracytowe oczy rozbłysną.
                Dziwne uczucie gdy nie ma się dokąd wrócić. Kiedy stacja metra wydaje się najbardziej przyjaznym schronieniem na ziemi, poranek wkrada się przez zakurzone szyby. Pierwsze promienie walczą i miejsce z gęsto rozsianymi napisami. Nie ma granicy na ciszę i hałas. Cały czas, coś się dzieje, a tobie nie robi to zbytniej różnicy. Nie mam sił by odejść stąd, kocham to miejsce gdy on spokojnie zasypia.
                Kocham go pomimo ran na jego ciele i każda cicha prośba staje się rozkazem. Ile razy rozmawialiśmy? Sześć, siedem? Mamy ledwie naście lat i  nam to nie przeszkadza. Budzić się każdego wieczora z uśmiechem na twarzy, przesypiać całe dnie, nawet gdy złośliwe pomruki przechodniów burzą spokojny sen. Przepełnione pogardą syki wkradają się do naszych snów, psują wielkie podróże po świecie, kąsają nasze marzenia. A ja po prostu chcę by jutro nigdy nie nadeszło, być razem z tobą na jedną noc więcej.
                Możemy na zawsze opuścić to miasto i porzucić wszystko inne. Bez żadnych praw, ograniczeń, zobowiązań.  Nieodkryte stacje metra kuszą jak nigdy. Dopiero teraz zaczyna mi coś przeszkadzać, nie potrafię podać ci przyczyny, rozrzucam słowa na około i nawet wtedy bardziej ranię siebie. Nigdy nie chciałem na ciebie krzyczeć.
                Nie mogę, wcześniej nie czułem się tak rozbity.  Chcę ci powiedzieć to wszystko, co doskonale znasz. Wiem, że to moje błędy tak bolą, nie dam ci zniknąć a sam chcę już odejść.
                -  Tutaj jestem, więc tak szczerze to wszystko było dla ciebie. Puść.
                -  Lepiej ode mnie wiesz, że to pożegnanie. Żadnej kartki na święta czy urodziny, nigdy więcej krótkiego powitania, w twoim świecie ja już nie będę istniał. – nadal kurczowo zaciskasz palce na rękawie mojej wysłużonej dżinsowej kurtki.
                - Moim? Najbardziej boli mnie, że to kiedyś był nasz świat.
Momentalnie cofasz się, gwałtownie i ze złością. Prychasz starając się nie dopuścić łez i jednocześnie słyszę w tym pogardę. Już nie chcę patrzeć ci w oczy, nie czeka mnie tam nic dobrego. Przyjazne błyski zatonęły w żalu.
                - Inne zwrotki, ten sam refren. Jak wszyscy poprzedni. Nie powinienem w ogóle dopuścić by te przyjęcie się zaczęło.
Z tobą odeszły wszystkie moje lęki i pragnienia. Znienawidziłem metro. To jak bitwa, której nie mogłem wygrać. Przegrany żołnierz odchodzi z torbą pełną wspomnień. Lato 97’ zostało szczelnie owinięte w sztruksowy materiał. Wszystkie noce gdy leżeliśmy na rozgrzanej jezdni przeklinając każdy nadjeżdżający samochód, marzenia, które rozniosły się z wiatrem po świecie. Rozmowy o niczym i o wszystkim przy akompaniamencie miasta, które nigdy nie zasypia. Zgubiony czas na podmiejskich łąkach gdy sam bóg słońca gładził nas po włosach. Nigdy nie zapomniane słowa, wyznania wśród miękkich ździebeł trawy i kłótnie gdy nieprzyjemnie kłucie ścierniska dawało się we znaki.  Nie wiem jak do tego wszystkiego doszło i dlaczego podobał mi się sposób, w który nosiłeś ubrania. Myślałem, że jesteś piękny a teraz nienawidzę słońca.
                Nic co mógłbyś powiedzieć, ani zrobić. Siedem lat później przyszedłem na pogrzeb. Znasz prawdę, pomiędzy nami nie ma nic. Tyle dni, kiedy nie byłem przy tobie, do końca będą mnie męczyć. Co robiłeś, jak żyłeś, z kim i gdzie? Upływ czasu nie spowodował, że wypadłeś mi z głowy.  Co osiągnąłeś, co straciłeś, wygrałeś czy przegrałeś?
                Wiedziałeś, że nikt nie będzie płakał. Zgniotłeś i wyrzuciłeś życie do kosza na zbędne papiery. Dziesięć, a może dziewięć, wiesz, że nawet nie patrzyłem? Wraz z księdzem i grabarzem. Szkoda, że nie pamiętam dokładnie ile nas tam wtedy było. Miejsce jeszcze na starym cmentarzu z widokiem na autostradę i szyld sklepu meblowego. Będę go teraz widywał częściej.  Na tym zasranym drewnianym krzyżu, nie ma nawet zdjęcia, a napis z plastikowej tabliczki już zaczyna się ścierać, wiesz? Ja bym cię spalił i ukrył głęboko w szafie. Żeby już nic cię nie dopadło. I znów wiedzielibyśmy tylko my. Tak samo jak o przeszłości, w której wciąż żyjesz. Tam nadal złościsz się na mnie i składasz obietnice. Nie chcę żebyś był sam, nauczony spadania z wykupionym biletem zamierzam cię odwiedzić.
               

2 komentarze: