środa, 29 września 2010

And so, one day, they flew.

Był sobie chłopczyk,
wierny dziewczynce.
I calą swą miłość zamknął w skrzynce.
Lecz każdy wie,
że miłość płonie.
Więc drewniana skrzynka nie sprawdziła się.

A mimo to bronić się chcą.
Ich dawno sprawdzone
dłoń z dłonią.
Idą na dno,
gdzie smutek już skonał
Gdzie jedyną prawdą
Jest Ona i On.

czwartek, 9 września 2010

Infect me with your love.



Nocą, kiedy dopada mnie przeraźliwy ból, ba, nawet nie jest to tym razem nic związanego z psychiką. I dobrze. 
Kiedy bolą stare rany, samoistnie się rozdrapujące.
Przypominam sobie wszystko. Wszystko o tobie, o mnie, o nas - choć to była chwila. Jakbym mógł zapomnieć. Nie rozumiem też czemu tak jest, nie angażowałem się specjalnie, o Tobie twoich staraniach nawet nie warto wspominać. Zasady były jasno postawione; nie oczekiwałem uczuć, czy zaufania. Przyzwyczaiłem się tylko, do braku pustego miejsca obok, zaraz po przebudzeniu. Przyzwyczaiłem - może. Taka nic nie znacząca rutyna, a jednak za nią tęsknie. Tęsknie za twoimi beznamiętnymi słowami, złośliwymi uwagami. I jednocześnie wiem, że przecież nigdy cię nie kochałem. Ja tak beznadziejnie nie lubię być samotny.Zresztą chyba nikt nie lubi; ale nie wiem, nie pytałem, jeszcze bardziej nie słuchałem odpowiedzi. Bo jestem egoistycznym masochistą emocjonalnym, oczekującym od wszystkich i wszystkiego pomocy, akceptacji i zrozumienia. I z taką namiętnością pieprzę o głupotach, że aż mi samemu żal.
Nocą kiedy dopada mnie przeraźliwy ból, nie umiem zasnąć. Nie umiem również nie spać. Oddaje się całkowicie autodestrukcyjnemu udręczaniu posklejanego młotkiem serduszka. 

środa, 8 września 2010

wtorek, 7 września 2010

[Zakochany duch]

Gdzieś w centrum miasta, które tkwi w każdym z nas, leży cmentarz starych miłości. Szczęściarze, zadowoleni ze swojego życia i z tego z kim je dzielą, przeważnie o nim nie pamiętają. Nagrobki są wyblakłe lub powywracane, trawa nieskoszona, wszędzie plenią się jeżyny i dzikie kwiaty. U innych miejsce to wygląda dostojnie i schludnie jak cmentarz wojskowy. Kwiaty podlano i ułożono, wysypane tłuczem ścieżki są starannie zagrabione. Widać ślady częstych odwiedzin.

Cmentarz większości z nas przypomina szachownicę. Niektóre pola są zaniedbane albo wręcz leżą odłogiem. Kto by sobie zawracał głowę nagrobkami – czy też miłościami, które pod nimi spoczywają? Nawet nazwiska zatarły się w pamięci. Inne groby pozostają jednak ważne, choć byśmy niechętnie się do tego przyznawali. Odwiedzamy je często – prawdę mówiąc – zbyt często. Nigdy nie wiadomo, jak się będziemy czuli po wyjściu z cmentarza: czasem będzie nam lżej, czasem ciężej na duszy. Nie sposób przewidzieć w jakim nastroju będziemy wracać do domu teraźniejszości.
— Jonathan Carroll

Go, ask Alice.


W dniu pierwszym, czasu mojego, tym co stało się pierwszym z mych widoków, byłem ja sam. Choć o tym dowiedziałem się o wiele później, mru.  Jaskrawe ślepia o kolorze bliżej niezidentyfikowanym, to chyba pierwsze, co rzuciło mi się wtedy w oczy. Potem rude loki, w zupełnie nieokiełznanym nieładzie, padające niemalże do pasa. Blizna na policzku z jakimiś dziwnymi symbolami, wyglądała tak delikatnie, iż bałem się, że to tylko złudzenie. Tak subtelnie, jakby niemożliwym było odrysować ją na skórze. Spiczaste uszy i ruchliwy ogon, wydały mi się czymś tak oczywistym, że nawet ich nie zauważyłem. I prawie przebijające skórę kości, uwieńczenie tego karykaturalnego obrazka, który o wiele później zacząłem przyrównywać do mojego pierwszego wschodu słońca. Tuż za mną jakiś cień. Cień w białym fartuchu, który wyciągnął dłoń w moją stronę, kładąc ją po chwili na wiotkim mym ramieniu. Drgnąłem gwałtownie, choć nawet nie wiem czym to było spowodowane. Poprawka, nie wiedziałem. Nie było mnie i już byłem. Siedziałem tam od początku, a potem ktoś mnie stworzył. Nie wiem, który z neuronów to spowodował, ale moja dłoń pomknęła w stronę odbicia. Zrobiła to na tyle niesprawnie i nieumiejętnie, że zderzyła się z gładką taflą lustra. Wtedy usłyszałem swój pierwszy krzyk. Bez odczucia pierwszego bólu.

Przemykające w mojej głowie obrazy, były bezlitosne. Nie minęły sekundy, a wiłem się skulony na podłodze, poznając czym jest agonia. Nie bolało, czułem coś innego. Uczucie, którego do tej nie pory nie potrafię sprecyzować. A może jednak… może jednak to był ból? Towarzyszący istnieniu.

Nikt o zdrowych myślach nie rozpatruje przypadków niemowląt. Przynajmniej nie, dlaczego nie pamiętają one w późniejszym życiu, nic z tego okresu? Poród, pierwsze i ostatnie miłe powitanie, pierwszy oddech. Za to Karnawał już wiedział czemu. To było straszne. I tylko takie zwykłe, ogólno znaczeniowe słowo wystarczy by oddać owe uczucie. Czary mary, nie było cię i jesteś. Jesteś po raz pierwszy, a wszystko już jest od dawna. Każda rzecz naokoło ciebie. To nie magia, złudzenie czy urojenie. To rzeczywistość, najdziwniejsza z bajek. 

Potem był Pan.  Pan był wszystkim i całą resztą. Pan posiadał wiedzę, umożliwiającą odpowiedź na każde moje pytanie. Obrazował wszystkie zagadnienia, które mnie tak męczyły. I wszystko wydawało się proste, dalsze trwanie było banalną rzeczą.

W odmętach mojej zranionej pamięci, ukrywam zdarzenie, które przyczyniło się do stwierdzenia, które mogę teraz szeptać bez obaw: mój świat nie istnieje. Nagle zaczął być ten na zewnątrz. Na tyle zuchwały by mnie wołać, a ja na tyle zakochany w nieznanym, by go usłuchać. Nawet nie zauważyłem kiedy lustro, Pan i wszystko co znałem, stało się przeszłością.

Nagle kazano mi żyć, odbierając ból, który znałem.